Trochę spóźniony wpis ale wiecie przecież jak to jest z weną, jak jej nie ma to choćbyście chcieli nic nie napiszecie, za to pojawia się często niespodziewanie i wtedy trzeba działać od razu.
Wpis ten chciałam poświęcić moim przemyśleniom związanym z czasem przed i okołoświątecznym. Końcówka roku jest dla mnie zawsze pełna melancholii, czasem nostalgii. Kończę wtedy nagrywanie jednego z odcinków w serialu życia, by za moment pisać nowy scenariusz i reżyserię na pustych, białych kartach. Za rok o tej porze znów niczym filmowy krytyk będę wspominać, oceniać, analizować.
Grudzień jest miesiącem magicznym, na horyzoncie już widać zbliżające się ferie i urlopy, w sklepach świąteczne utwory, ozdoby i klimat, w oknach światełka, szybko robi się ciemno i często cały dzień mruga choinka w salonie. Tydzień przed Wigilią zaczynam planować menu. To co najbardziej lubię i na co zawsze czekam z podekscytowaniem to czterodniowy maraton kulinarny.
Od rana do wieczora, kroję, obieram, miksuję, mieszam, pięke, smażę, gotuję. Dzieciaki obserwują jak powstaje sernik z brzoskwiniami, albo klasyczny makowiec zawijany, dosypując twarogu do misy miksera lub maczając obślinione paluszki w szklance z cukrem pudrem i kłócąc się o to kto będzie ubijał pianę z białek. Nie mogą się doczekać żeby choć okruszek uczknąć ze świeżo upieczonego ciasta, kręcą się ciągle blisko miejsca gdzie stygnie. Kiedy układam w brytwannie ciasno zawinięte i związane schabowe rolady ze śliwką, zadają tysiące pytań po co używałam tej nitki… Kradną ciasto na uszka i bawią się nim niczym plasteliną, wycinają z niego kształty, lepią figury. Podjadają ledwie przygotowany farsz do krokietów lub proszą o kawałek opanierowanej ryby prosto z patelni. Są obecne przy mnie i mają „swój wkład” w każdą potrawę która pojawi się potem na wigilijnym stole. Przy tym całym świątecznym rozgardiaszu moja ulubiona muzyka nieustannie sączy się z głośników. W świętach nic nie kocham bardziej niż ten czas, nic innego nie sprawia mi tak ogromnej radości, nie odpręża i nie uspokaja jak ten magiczny klimat trwający aż do końca wigilijnego wieczoru.
A gdy już wszystkie potrawy są przygotowane, dom posprzątany, następuje kulminacja – wigilijna wieczerza. Dzieci elegancko wystrojone, biały obrus na stole, świąteczna zastawa, świece, opłatek i rodzinny nastrój. Ten wieczór, jedyny taki w roku jest dla mnie kwintesencją świąt, długo się do niego przygotowuję i czerpię z niego garściami, chłone każdą sekundę, utrwalam każdy uśmiech dziecka, rozkoszuję się każdym kęsem duszonego łososia i moich ulubionych uszek z grzybami utopionych w aromatycznym czerwonym barszczu z domowego zakwasu. Po kolacji parzę kawę lub herbatę i pozwalam sobie na odrobinę słodyczy jaką jest kawałek domowego, świątecznego ciasta. W tym czasie młode buszują pod choinką, z szerokimi uśmiechami i podekscytowaniem rozrywają papier okrywający upragnione i wyproszone w listach do Mikołaja prezenty. Jakże satysfakcjonująca jest ich radość. Te kilka cudownych godzin mogłoby trwać dla mnie wiecznie, nigdy nie mam dość tego dnia.
Zwieńczeniem jest oczywiście nocna msza, jak w Polsce tak samo i na zielonej wyspie jest ona tradycją religijną. Moi sąsiedzi co roku prześcigają się kto piękniej przystroi dom. Nocny spacer osiedlem funduje niesamowite wrażenia, dzieci patrzą na mrugające światełka jak zaczarowane.
W świętach Bożego Narodzenia najgorsze jest to, że kończą się tak szybko…
Potem nachodzą mnie melancholijne, czasem też nostalgiczne przemyślenia o ciężko opadającej kurtynie przysłaniającej scenę na której rozegrał się trwajacy 365 dni życiowy odcinek. Często wspominam wydarzenia z poprzedniego odcinka, zastanawiam się również o czym będzie kolejny. Co nas czeka? Czy kolejne święta będą równie piękne i magiczne?
Mój serial trwa! Jestem reżyserem swojego życia. Za rolę w odcinku który właśnie się rozpoczął planuję dostać Oscara.