To uczucie które od zawsze było sensem mojego istnienia, życiowym celem, być kochaną, akceptowaną, być dla kogoś całym światem i odwzajemniać to. Doświadczać uniesień i wyrzutów emocji tak silnych by wstrząsały całym naszym życiem. Któż tego nie pragnie?
W dzieciństwie już szukałam uznania i akceptacji w oczach rodziców, pragnęłam zostać doceniona i zauważona, pragnienie to zdominowało moje późniejsze życie. Jako nastolatka a potem młoda kobieta podążałam tylko w tym jednym kierunku, rozwijania i poświęcania się związkowi. Każda relacja z mężczyzną kończyła się z tego samego powodu, zbyt mocno chciałam, zbyt wiele dałam, za dużo wymagałam.
Kocham zawsze na 100 procent, daje z siebie tak wiele, że przeciętnemu facetowi ciężko to udźwignąć i w tym cały problem. Jak tylko się zakocham, chwytam się pazurami i nie umiem odpuścić nawet jeśli widzę sygnały, że to w co uparcie brnę nie jest warte moich starań. Ta druga strona wychodzi wtedy z założenia że nie musi z siebie nic dawać skoro ja daję za nas dwoje i rozpoczyna się powolny rozpad. Moje związki od początku są skazane na porażkę. Póki nie nauczę się dystansu, póki nie pozwolę wykazać się partnerowi rozczarowania będą trwały.
Miłość wstrząsnęła moim życiem już nie jeden raz, już nie raz wylądowałam na samym dnie nie mogąc się od niego odbić. Za każdym razem rozpaczliwie szukam zastępstwa by przelać uczucie które od nadmiaru rozrywa mi serce, nie potrafię przejść przez wszystkie etapy żałoby po utracie ukochanego, na siłę próbuję to przerwać, ulokować zasoby miłości w kimś innym, nowym, być może bardziej otwartym by brać i dawać jednocześnie. Nie umiem dać sobie więcej czasu by przepracować emocje związane z porzuceniem lub rozstaniem, nie chce czuć tej pustki, ani sobie z nią radzić, uciekam od tego i szukam nowej ofiary by ją torturować swoją miłością. Wchodzę w kolejny związek z jeszcze nieprzepracowaną traumą z poprzedniego i szykuję sobie następną tragedię. Moje życie to zbiór bitew o związki i mężczyzn, pojedyncze bitwy przegrywam ale wojna wciąż trwa….
